Archiwum
- LATANIE W KATARZE
- Ogólnie o muzyce
- New: troxick1234 Other: troxick1234,djpayo,Senin,gajduĹ,CurseSeal,luszko [IP]
- AIM 2.1.296 dla MacOS
- Epic Metal
- Asystent HRM 2010 1.39.4.1 dla Windows
- Nowa gra: POKEPARK: PIKACHU'S ADVENTURE (Wii)
- Prince of Persia, Resident Evil 4 i inne oczekiwane ekranizacje gier
- sArchiver 2.5.8 dla MacOS
- 6. Sporting (Samf.) - Porto (Pagaj) 0 - 1
- Commodore chce mieÄ wĹasny Eee Keyboard
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- osw.keep.pl
Cytat
Długie szaty krępują ciało, a bogactwa duszę. Sokrates
I byłem królem. Lecz sen przepadł rankiem. William Szekspir (właść. William Shakespeare, 1564 - 1616)
Dalsza krewna: Czy śmierć to krewna? - życia pytasz się kochanie, tak krewna, ale dalsza, już na ostatnim planie. Sztaudynger Jan
Dla aktywnego człowieka świat jest tym, czym powinien być, to znaczy pełen przeciwności. Luc de Clapiers de Vauvenargues (1715 - 1747)
A ludzie rzekną, że nieba szaleją, a nieba rzekną: że przyszedł dzień Wiary. Cyprian Kamil Norwid (1821-1883)
aaaaLATANIE W KATARZEaaaa
Gdyby ktoś chciał zobaczyć dawne wypowiedzi:http://forum.fnin.eu/showthread.php?t=349
Chciałem poruszyć temat o Księciu Półkrwi, który to wszedł nie dawno na ekrany kin. Ja mogę ten film podsumować jednym słowem - kupa. Jedyny plus to zdjęcia, za które Bruno Delbonella dostaje ode mnie szczere gratulacje. Fabuła, gra aktorska, a nawet muzyka wypadły podle. Żenująco wręcz. Montaż tego wszystkiego już mnie dobił. W kilku momentach miałem wrażenie, że coś się ze sprzętem w kinie dzieje i obraz przeskakuje. A tu się okazuje, że w tej części Pottera po prostu ktoś (wytwórnia, montażysta, a może reżyser? Nie wiem. Stawiam na to, że wszyscy razem wzięci) wziął nożyczki, pociął taśmę na kawałki, posklejał i powiedział "zrobione". Bubel totalny. Kicz po prostu. Już nie wiem jakich słów użyć. Założę się, że nikt z Was po wyjściu z kina nie będzie potrafił zanucić żadnego muzycznego motywu, nawet tego głównego autorstwa Williamsa, bo on po prostu pojawia się w takich udziwnionych wersjach, że ciężko go jeszcze odróżnić... Owszem, jako tło do filmu to muzyka ta pasuje całkiem nieźle. Ale to tak tylko, jeśli ktoś bezmyślnie będzie gapił się w ekran. Gdy się jednak wsłucha, dojdzie do wniosku, że to po prostu crescenda, tremola, szybkie pasaże i czasem jeszcze waltornia, chór lub bęben dla podkreślenia. W ten sposób grać i komponować to i ja potrafię. Brakuje tutaj zwykłej muzyki. Dźwięków, które układają się w jakąś spójną całość. W większości utworów do tego filmu można by wyciąć początek, środek albo koniec i nikt nie zauważyłby braku.
Oceniam film nieco wyżej niż "kupa", powiedzmy... najgorszy film o HP. Nie zmienia to faktu, że sie rozczarowałem. Po piątej części miałem mieszane uczucia, idące jednak raczej w stronę złych. Muzyka rzeczywiście do bani, (mówię już o księciu) brakuje mi tej charakterystycznej potterowskiej muzyki, która szła chyba tylko w pierwszej części i idzie zawsze na początku filmu. Piosenek z księcia półkrwi również nie zapamiętałem. Z jednej strony nie dziwie sie rezyserowi, bo książka jest długa i trudno nakręcić film który nie trwałby pięć godzin, ale można było to i tak zrobić lepiej. I o ile w książkach wolę te późniejsze części, to w filmach mój ulubiony jest chyba KF choć oglądałem go z 10 razy.
Mam rozumieć, że nie warto się nawet na to wybierać? Hm, akurat pomyślałam sobie, że mogłabym się udać do kina w najbliszym czasie i sobie obejrzeć, zwłaszcza że Zakon Feniksa obejrzałam dobry kawał czasu po premierze, w sumie Czarę Ognia też (na pierwszych trzech częściach byłam ze szkoły, więc byłam w miarę 'na czasie' :D). Jestem ogólnie źle nastawiona do tych filmów, bo psują mi moją ulubioną serię książek. Jak tak o tym ostatnio myślałam, to doszłam do czegoś w stylu "ja, megafanka HP, mam nie oglądać Księcia Półkrwi?!". Ale teraz to trochę się boję na to iść po Waszych opiniach :D
Ja polecam obejrzeć Wrogów Publicznych :). Michael Mann znów powraca do korzeni i jak przystało na jego filmy, ten też jest świetny i oryginalny. Muzyka Goldenthala trochę mi nie pasuje. Jest taka melodramatyczna, a to trochę zgrzyta z konwencją filmu i z wykorzystanymi piosenkami, ale ogólnie jest to przyjemny zgrzyt i zaliczam to bardziej na plus, niż minus :). Wielką zaletą jest gra aktorska (w porównaniu do HP to wręcz arcydzieło. Tam tekst "Na prawdę myślisz, że uda Ci się samemu odnaleźć wszystkie horkruksy?" wypowiedziany przez Emme Watson zwalał z nóg, nawet wtedy, gdy ktoś siedział na kinowym fotelu. Podobnie z Radcliffem...). Jasti, na Wrogów Publicznych musisz iść obowiązkowo. Przecież tam gra Johnny Depp :D.
Ja tak szczerze to rzadko bywam w kinie, ale postaram się to sobie obejrzeć ;) W ogóle planuję obejrzeć więcej filmów z Johnnym Deppem, bo nie widziałam ich aż tak wiele, a przydałoby mi się ^^ Johnny jest naprawdę ach i och ^^ (Tak swoją drogą, ja się już tu chwaliłam, że tak go uwielbiam? :D Ja w zbyt wielu miejscach na necie się zawsze udzielałam (bo ostatnio mocno to ograniczam), potem nie pamiętam co gdzie wypisuję :P).
Jeszcze odnośnie filmów i Deppa - Edward Nożycoręki mnie straaasznie rozczulił ^^ Za tę rolę to mogłabym iść i się wtulić w Johnny'ego ^^ (I tak bym mogła :D). Oglądał ktoś? Nie znam osoby, która by to obejrzała i nie wzruszyła się przy momencie jak Edward wcina groszek. Ach...
Co tu taka cisza? Nikt do kina nie chodzi? W ostateczności... nikt nie ściąga z neta pirackich filmów tuż albo świeżo po premierze? No dajcie spokój... Są tu jacyś fani fantastyki? Chyba nie ma prawdziwych :). Przecież Avatar wszedł na ekrany kin. Ja z wielką chęcią obejrzałbym go już 25 grudnia, gdybym tylko mógł. No, ale nie mogłem. Na szczęście zarezerwowałem sobie czas jutro o 14.00. W łódzkim silver screenie, w sali numer 6 usiądę sobie wygodnie w fotelu (absolutnie beż żadnych popcornów czy coli, żeby skupić się tylko i wyłącznie na filmie i cieszyć się każdą klatką w technice 3D :D) i przez półtorej godziny będę się radował nowym dziełem Camerona. Myślę, że to będzie raczej jeden z ogłupiających filmów-błyskotek, choć nie znaczy że zły. Wręcz przeciwnie - zapewne całkiem dobry. Na postprodukcję przeznaczono dwa lata, a efekty i praca informatyków podobno odbierają mowę. Mimo to, że strony fabularnej to raczej nic specjalnego. Dlatego też kilka dni później zamierzam wybrać się na Dom Zły. Słyszałem same dobre opinie. Po Avatarze na pewno przyda mi się film pobudzający szare komórki :).
No nie powiem, Avatar jest graficznie ciekawy, fabuła żałosna, typowo amerykańska historia o dzielnym bohaterze który doznaje przemiany, po czym musi dokonać wyboru. Tyle że takie filmy ogląda się dla czystej rozrywki, i w tej kategorii to dobry film.
Dzisiaj zupełnie przypadkowo (cudowne reklamy, podczas których najlepszą rozrywką jest skakanie po innych kanałach) natrafiłem na film, który oglądałem dobre kilka lat temu i zapamiętałem go jako jeden z tych nielicznych (mało oglądam ogólnie), który solidnie wgniótł mnie w fotel - "Telefon".
Miałem napisać długaśnego posta wychwalającego ten film, powołując się na nazwisko reżysera, żony aktorów i firmę sprzątającą plan. Miałem napisać coś co imitowałoby "prawdziwą" recenzję "prawdziwego" krytyka filmowego, używając zdań typu: "Ten nieskazitelny uśmiech w 23:54:33 głównego bohatera idealnie oddawał adekwatność paralelowości symbolizmu tego filmu.... Sratatata.", coś w stylu luka :P. Trzy strony tekstu, bardzo dokładny opis szczegółów, kilka mądrych słów i znanych nazwisk, ale, po pierwsze - nie chce mi się, po drugie - pewnie nie umiem, a po trzecie i najważniejsze - po co? Przecież to, że mnie się ten film spodobał wcale nie oznacza tego, że spodoba się i Tobie.
"Telefon" to film, w którym przez prawie cały czas główny bohater stoi w budce telefonicznej i gada przez telefon. Wcześniej idzie i rozmawia przez telefony komórkowe, no i tylko końcówka, trwająca kilka minut, obyła się bez nich. Nie znajdziecie w nim żadnych spektakularnych efektów specjalnych, muzyki, którą komponował jakiś pro znany koleś muzyk kompozytor czy kupy pieniędzy w niego wpakowanych. No bo czego oczekiwać od filmu, który jest rozmową telefoniczną? Co prawda trochę się tam dzieje, ale nie dalej niż w promieniu kilkunastu metrów od budki. Nie ma zbyt wielu świetnych pro aktorów, poza głównym bohaterem (Colin Farrell) i głosem, z którym rozmawia. Efekty specjalne ograniczają się do kilku strzałów, ale nie mogło zabraknąć radiowozów i policjantów otaczających jakieś kluczowe miejsce. Muzyka to takie klasyczne, cichutkie pyrym pyrym z grzechotkami w tle (^^) skutecznie trzymające w napięciu. Ani montaż, ani kamera niczym się nie wyróżniają, lekka dynamika dodana "trzęsącą się ręką" i najzwyklejsze w świecie podzielenie ekranu na kilka kwadracików, które potrafi zrobić nawet moja siostra w Movie Makerze :P.
Mimo wszystko oglądałem ten film z zapartym tchem i lekko przyśpieszonym biciem serca, dosłownie. Ci, co go oglądali, niech wypowiedzą się na jego temat. Wtedy dopiero okaże się czy to naprawdę dobre kino czy może ja jestem lekko walnięty :D. I przy okazji chciałbym zachęcić tych, którzy go nie oglądali, a będzie im się kiedyś bardzo nudziło, żeby go zobaczyli. Moim zdaniem, warto.
Dokładnie, niby nic, a jeden z najlepszych filmów ostatnich lat (jako że oglądałem go już masę czasu temu.
Przy okazji polecam też "To nie kraj dla starych ludzi".
Też widziałam, co prawda chyba z rok temu, ale coś tam jeszcze pamiętam. Nie umiem opisać odczuć na temat filmu inaczej niż przez analizę, więc wybacz, Zeg. ;)
1) Akcja jest świetna: opiera się tylko i wyłącznie na przerażonym Farrelu, policjantach w kropce, wściekłych prostytutkach i psychopacie ze snajperką, rozgrywa na przestrzeni jakichś stu (?) metrów kwadratowych, a wciska w fotel: 'o kurde, ale ma facet przerąbane, o cholera zaraz go zastrzeli' i tak przez pół filmu. ;)
2) Niebanalna fabuła: główny bohater nie jest uosobieniem cnót wszelakich, czarny charakter tylko mocno kopniętym gościem celującym do Farrela z okna, on MA POWÓD. Sensowny, prawdziwy, ale z deczka owiany tajemnicą - niektórych jego motywów musimy się domyślić i to jest właśnie świetne. Na dodatek w niektórych momentach trudno jednoznacznie stwierdzić kto tak naprawdę jest zły, bo podział na yin i yang nie działa w Telefonie tak jak w wielu innych Hollywoodzkich produkcjach, ten jest fuu, ten bee, o a tego to wypada lubić, bo przecież jest git, tu scenarzysta mistrzowsko zmusza widza do refleksji i zastanowienia, doprowadza go na rozdroże i daje do rozpracowania jeden z największych dylematów ludzkości: 'czy istnieje mniejsze zło?'. Na dodatek zakończenie też jest oryginalne, bo nie przedstawia jasno odpowiedzi, nie zmusza do przyjęcia punktu widzenia twórcy, pozwala na osobiste dojście do wniosków nasuwających się po obejrzeniu.
3) Postacie, jak już wyżej napomknęłam, są świetnie wykreowane, ich charaktery nie opierają się na jednym schemacie, u tego policjanta czy detektywa można zauważyć, że się waha, nie jest zdecydowany i ma pewne opory przed działaniem jakie powinien powziąć, bo stara się widzieć w każdej sytuacji drugie dno i na człowieka patrzeć nie przez pryzmat okoliczności spotkania, a motywów. Jedyne co mi nie spasowało to kobiety pojawiające się w filmie: żona głównego bohatera i niedoszła kochanka, czy ktoś taki. Ta pierwsza jest strasznie płaska, nie przejmuje się, że mąż chciał ja zdradzić, martwi się tylko o jego dobro, druga też wybacza kłamstwo i ogólnie ich reakcje są zbyt typowo układne. To jak dla mnie jeden z niewielu minusów.
Czyli podsumowując bardzo dobry film (co nie znaczy, że nie widziałam lepszych), oryginalna fabuła, powiew świeżości, no i Colin...:D Obejrzeć jak najbardziej, nie powiem koniecznie bo są gusta i guściki. ;) Nie nazwałabym Telefonu moim ulubionym filmem, ale jednym z najciekawszych, jakie oglądałam, owszem.
Oglądałem Telefon. Świetny film, naprawdę.
Za to ostatnio widziałem maksymalnie stereotypowy i chałowy film "o ratowaniu USA poprzez prezydenta/ który jest uosobieniem cnót wszelakich". Air Force One, czy coś w tym stylu.
Leci samolot z prezydentem, jego dzielną żoną i na oko 13-letnią córką oraz dyplomatami. W tym rosyjskimi. Nagle ci ŹLI (Rosjanie) łapią za broń i bez problemu rozwalają całą elitarną ochronę prezydenta, nie tracąc nikogo a zabijając wszystkich w kilka minut (liczyłem z ojcem- w kilku zabili 14 ochroniarzy bez problemu...).
A przez resztę filmu prezydent- bohater, uosobienie cnót wszelakich!- w pięknym stylu pokonuje terrorystów (których ofc nie mogła pokonać cała świetnie wyszkolona ochrona), ratuje żonę i córeczkę (córeczka z oczami maślanymi wzrusza widza, żona podnosi na duchu męża obrońcę kraju... ).
Oczywiście, wygłasza przy tym ze trzy niesamowicie patriotyczne monologi (Boże święty...), dochodzi do bitwy powietrznej między samolotami rosyjskich terrorystów a samolotami USA, podczas której jeden z pilotów bez wahania poświęca się w imię Ameryki.
Potem giną wszyscy z samolotu, zdrajcy i ocalała załoga, przeżywa tylko szczęśliwa rodzina prezydenta. I happy end.
Masakra po prostu...
Właśnie skończyłem oglądać siódmy docinek "Pacyfiku" :). Kolejna wielka produkcja Toma Hanksa i Spielberga, tym razem opowiadająca o wojnie z Japonią na tytułowym Pacyfiku (jakby ktoś się nie domyślił ;)). Jeszcze cała seria w telewizji się nie pojawiła, ale można już co nieco powiedzieć. Z 10 odcinków wyemitowano 7. Osobiście wątpię, żeby te trzy ostatnie jakoś strasznie odstawały od reszty. Zapewne będą tak samo nużące.
"Band of Brothers" to jeden z najlepszych i realistycznych obrazów pokazujących wojnę. Docenią go wojenni pasjonaci tacy jak Andrzej, jak i zwykli wżeracze popcornu. To porządny miniserial nakręcony z rozmachem, który zbiera bardzo dobre noty praktycznie pod każdym względem. Chciałbym powiedzieć to samo o "Pacyfiku", ale niestety nie mogę. Wydaje się, że Hanks i Spielberg potraktowali to tylko jako kolejną okazję do zarobku, i nic więcej. Nie widać w tym ani krzty pasji, choć to akurat z pewnością nie tylko ich wina. 10 odcinków Pacyfiku (no ok, na razie jeszcze 7 ;)) to nic innego, jak bardzo wydłużona "Cienka Czerwona Linia". Ten sam okres, te same działania wojenne i ta sama muzyka Hansa Zimmera. Tylko inni aktorzy i o wiele głupsze dialogi.
BoB była świetna pod tym względem, że każdy odcinek przedstawiał tę samą, prawdziwą wojnę, oczami innych żołnierzy Easy Company, więc i od trochę innej strony. Narracja stała na wysokim poziomie. Mieliśmy słuszny kompromis pomiędzy spokojnym i powolnym przedstawieniem życia i myśli bohaterów, a wartką akcją, ujęciami z ręki niczym z "Szeregowca Ryana" i wyprutymi flakami. Z początku przywiązywaliśmy się do bohaterów, a później patrzyliśmy jak powoli się staczają, giną lub przeżywają własny wewnętrzny dramat i w końcu załamują się. Scenariusz na podstawie prozy Ambrose'a był po prostu świetny. Muzyka, aktorstwo... miód i orzeszki. W "Pacyfiku" natomiast sposób w jaki została opowiedziana historia, jest radykalnie różny. Przez pierwsze pięć odcinków oglądamy przygody szeregowca Leckie'go. O jego kolegach z oddziału dowiadujemy się niewiele, wiemy tylko że są i raz na jakiś czas oglądamy ich twarze. Jednak to ewidentnie na Luckie'm skupia się akcja. Przez te pierwsze pięć odcinków co jakiś czas przeskakujemy na chwilkę do Stanów i oglądamy krótkie scenki dotyczące Eugene'a, który bardzo chce walczyć, choć nie może. Potem okazuje się że jednak może, jeśli tylko bardzo chce :) no i trafia na pierwszy front mijając się z naszym Luckie'm, który tymczasem ranny odpływa do domu. W ten sposób w połowie serialu akcja przeskakuje na nowego, tak naprawdę zupełnie obcego nam bohatera. Jakby ktoś dwie różne historie chciał na siłę połączyć, tylko przez fakt, że dzieją się w tej samej części świata i dotyczą wojny z tym samym wrogiem. W dodatku serial strasznie dobija. Wiadomo, że tam na wyspach nie było wesoło, ale przygnębienie wprost wylewa się z ekranu i człowiek zaczyna się powoli zastanawiać, czy by nie obejrzeć sobie czegoś żywszego, czegoś w stylu Bruckheimera, może "Helikopter w Ogniu"? Niektóre sceny strasznie się dłużą lub są po prostu nudne i całkowicie zbędne. Jeśli już zdarzy się jakiś zabawny moment, to ginie on w otaczającym go smutku i widz szybko zapomina, że żołnierze też potrafią się śmiać. Jest to też pewnie wina leniącego się ostatni Zimmera. Ścieżka do "Pacyfiku" wypada dość marnie. W sumie nudzi tak samo na filmie, jak i na płycie. Oj, gdyby Michael Kamen wciąż żył...
Motyw z "Band of Brothers"
http://www.youtube.com/watch?v=a23ibUHxlNY
Motyw z "Pacyfiku"
http://www.youtube.com/watch?v=UtmAiNG2Lxk
Co więcej, Kamen potrafił napisać muzykę poważną, smutną, skłaniającą do refleksji, jak i żywą, świeżą i pobudzającą. Generalnie scor z BoB to zdecydowanie najlepsza muzyka wszech czasów napisana pod serial oraz najlepsze dzieło Kamena, w dodatku jego ostatnie. Uzupełnienie głównego motywu stanowią jego druga, nieco inna wersja i dwie suity. Moim zdaniem najlepsza, jest druga, czyli ta:
http://www.youtube.com/watch?v=ag8KbhbCKXI
Coś pięknego...
Jedyna rzecz, która w "Pacyfiku" została na równie dobrym poziomie co w "Band of Brothers" to efekty. No i może jeszcze zdjęcia, choć niekoniecznie.
Dziękuję luk. ^^
Tak, oceniam BoB, bo jest solidnie zrobionym serialem, udział wielu pojazdów pancernych tylko dodaje smaczku tej produkcji.
Jedyne spostrzeżenia, jakie mam do tej produkcji to:
a) troszkę nietrafny wybór tematu. Moim zdaniem znacznie lepszą jednostką, której dzieje można byłoby zekranizować, byłaby 82nd Airborne Division zwaną ''All Americans'', a konkretniej 504 PIR. Dzieje tej jednostki są znacznie dłuższe(zaczynają się bowiem jeszcze podczas I Wojny Światowej - a taki wątek, w połączeniu za spektakularnymi desantami na Sycylii, pod Salerno, Anzio, a wreszcie w Normandiii - St. Mere Eglise - i Market Garden - mniam, mniam...) niż mocno przereklamowanej 101st Airborne Divison(którą mam w zwyczaju nazywać ''Krzycząco-Skrzeczącymi Orłami'')
b) bardzo negatywny aspekt, od którego mnie mdli - mianowicie mania na 101st po obejrzeniu serialu. Nagle zaroiło się od mnóstwa ''znafcuf'', którzy uważają Normandię za kluczową bitwę II WŚ, a kluczowe bitwy tej operacji to atak na baterię niedaleko Brecourt i St. Mere Eglise. Jak zacząłem czytać wypowiedzi tych geniuszy na stronach rekrutacyjnych niektórych GRH, to żal mi się zrobiło.
Co do ''Pacyfiku'' - obejrzałem dwa pierwsze odcinki i jestem - jak do tej pory - mocno zawiedziony. Nie tak wyobrażałem sobie ciężkie walki na Guadalcanal. Bitwę przedstawiono megaschematycznie, czyli na bezmyślnym pchaniu się mas Japończyków na stanowiska amerykańskich Browningów. Nie tak to sobie wyobrażałem. Liczyłem na ciężkie bitwy, walki o lotnisko na Guadalcanal, coś w stylu ''Cienkiej Czerwonej Linii''.
Podobnie średnio oglądało mi się sceny walki o lotnisko na Peleliu. Już w Call of Duty: World at War znacznie lepiej to wygląda w dodatku z niezłą muzyczką w grze. Tu tego nie ma. Jak tak mają wyglądać odcinki nr 8 i 9, przedstawiające moje ulubione bitwy na Pacyfiku(Iwo Jima i Okinawa), to ja z całego serca dziękuję Spielbergowi i Hanksowi.
W odcinku nr 8 polegnie John Basilone, zabity odłamkiem japońskiego granatu. Jeden z niewielu(być może jedyny) odznaczonych Medalem Honoru przed bitwą poległych na Iwo Jimie.
Ja jestem świeżo po obejrzeniu horroro-thrillero-wojennego filmu pt.: ''Deathwatch'', u nas jako ''Dolina Cieni''.
Film dość ciekawy w historii, choć nieco powiela wątek z ''Bunkra SS'': mamy 1917 rok na froncie zachodnim. Kompania Y z 5. Batalionu przypuszcza w nocy szturm na niemieckie pozycje. Poznajemy kilkunastu ludzi z tej kompanii: kapitana Jenningsa(Laurence Fox, znany m. in. z jednej z głównych ról w filmie ''Bunkier''), młodego oficera, który stanowisko dostał dzięki swojemu szlacheckiemu pochodzeniu, surowego, ale przy tym opiekuńczego sierżanta Tate'a(Hugo Speer), okrutnego szeregowego Quinna, który kocha zabijać ludzi, a wojna tylko mu tego dostarcza(w tej roli Andy Serkis - tak, tak - to on był Gollumem), fanatycznego katolika Bradforda(Hugh O'Conor), sympatycznego Szkota McNessa(Dean Lennox Kelly), przystojnego i koleżeńskiego szeregowca Hawkestone'a(Hans Matheson), trzeźwo myślącego ateistę, sanitariusza, kaprala Fairwheatera(Matthew Rhys), twardego snajpera Starinsky'ego(coś mi tu pachnie polskim pochodzeniem^^ - w tej roli Kris Marshall), ciężko rannego Chevasse'a(Ruaidhri Conroy) i wreszcie - głównego bohatera filmu - 16-letniego Charlesa Shakespeare'a(Jamie Bell), który skłamał co do swojego wieku, i nie potrafi się przystosować do wojennej rzeczywistości.
Setki ludzi wypada z okopów wprost pod ogień niemieckich karabinów maszynowych. Co chwilę pada któryś towarzysz broni. A wreszcie Niemcy wypuszczają gaz. W obłokach gazu i ciemnościach wspomniana grupka się odłącza od reszty kompanii. Trafiają oni do niemieckiego okopu, gdzie napotykają trzech Niemców. Jeden ginie od razu, drugi ucieka, a trzeciego biorą do niewoli. Jeniec jest wyraźnie przerażony, ale nie pojawieniem się Brytyjczyków. Krzyczy ciągle, że wszyscy zginą, jeśli zaraz nie odejdą, błaga Tate'a, by zabrał go ze sobą, powtarza, że ''coś'' czai się w ziemi.
Grupka Brytyjczyków miała się o tym przekonać już niebawem...
Pierwsze wrażenie bardzo dobre: po pierwsze należy uznanie się muzyce, która jest dobrze dobrana i pasuje do okoliczności, zwłaszcza na początku, przed i w czasie ataku Brytyjczyków na niemieckie okopy. Kolejna sprawa, godna pochwały, to ciekawy klimat: nieustannie padający deszcz, błoto po kolana, tłuste szczury i wszędzie rozkładające się zwłoki. Zwłoki niemieckich żołnierzy, zabitych od niemieckich kul, kolb, pałek i bagnetów. Do tego dochodzą tajemnicze odgłosy spod ziemi, czy cieknąca krew spod drogowskazu. Godne pochwały jest także aktorstwo - tutaj zasługują na uwagę głównie Torben Liebrecht(jaki Friedrich, jeniec), Laurence Fox, Hugo Speer i Jamie Bell. Poradizli sobie oni - i nie tylko oni - z dość schematycznymi postaciami. Kolejna rzecz - to zamysł filmu. Niestety, bardzo przywodzi na myśl ''Bunkier SS'', ale jest bardziej smaczna atmosfera. Zawiera też - co w horrorach jest niezwykłą rzadkością - przesłanie i morał.
A teraz minusy: po pierwsze - dość nieporadny scenariusz. Postaci nie można poznać, nie dowiadujemy się o nich za wiele. Scenariusz wygląda, jakby ktoś go na siłę skracał, bądź wydłużał. Postacie są dość przerysowane i schematyczne, dlatego nie budzi u nas takiej emocji ich śmierć. Dodatkowo dochodzi brak typowego strachu - ja, człowiek bardzo strachliwy - przez cały film ani razu się nie wystraszyłem, tylko odczuwałem lekki niepokój. A może tak miało być? I coś, czego nie mogłem strawić - uzbrojenie i umundurowanie. Mamy tu błąd na błędzie: Brytyjczycy używający karabinów powstałych dobre 20 lat po zakończeniu I WŚ - Lee-Enfield Mk. I No.4, Niemcy używający Mauserów Kar98k i pistoletów maszynowych MP-28(11 lat przed wynalezieniem), oporządzenie pochodzące z następnej wojny...
Ogółem, film bardzo ciekawy, warty obejrzenia. Polecam każdemu, niekoniecznie wielbicielom filmów wojennych, bo przesłanie jest uniwersalne i można je interpretować w różnoraki sposób.
A dziś jestem po obejrzeniu kanadyjskiego filmu ''Passchendaele: trzecia bitwa'' w reżyserii Paula Grossa.
Mamy 1917r. Dramat opowiada o przeżyciach rannego żołnierza Kanadyjskiego, cierpiącego na neurastenię oraz problemach rodzeństwa niemieckiego mieszkającego w Kanadzie. Cała trójka spotka się w końcu niedaleko tytułowego Passchendaele, gdzie w październiku 1917r. rozegrała się jedna z najkrwawszych(i najbardziej bezsensownych) bitew I WŚ, w której niemałą rolę odegrali kanadyjscy żołnierze.
Pierwsze wrażenie: doskonałe. Pierwsze pięć minut filmu zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie: scena walk kanadyjskich żołnierzy w ruinach kościoła z obsługą niemieckiego karabinu maszynowego, doskonale zachowane realia epoki, mające odzwierciedlenie w umundurowaniu, oporządzeniu i uzbrojeniu, aktorzy mówiący w swoich językach(a więć nie ma paskudnego nawyku Zachodniego, w którym wszyscy aktorzy mówią po angielsku), dobra muzyka.
Potem jest już tylko gorzej. Sądziłem, że sceny w Kanadzie będą krótkim przerywnikiem, po którym znów trafimy w błotniste okopy Flandrii. Niestety, melodramatyczny, nudny wątek problemów rodzeństwa Mannów ciągnie się niemiłosiernie, jak ostrzał artyleryjski, przez bitą godzinę. Dowiadujemy się o niechęci miejscowych, o heroizmie tytułowego bohatera(czyli samego reżysera i scenarzysty), sierż. Dunnego, o dwulicowości brytyjskiego oficera. Oczywiście, między Sarah Mann(Caroline Dhavernas), a Dunnem musi wywiązać się romans. Zniesmaczyło mnie to już do końca, bo zamiast porządnego kina wojennego otrzymałem powtórkę, wręcz jeszcze nędzniejszą imitację ''Pearl Harbor''. Jest nuda, nuda i jeszcze raz nuda.
Sama bitwa to ostatnie 20 minut filmu, w deszczu i słońcu. Natarcie Niemców na pozycje 60 Kanadyjczyków przypomina mi jak żywo natarcia Japończyków na Guadalcanal w ''Pacyfiku'' czy natarcia Sowietów podczas II WŚ. Niemcy idą wyprostowani, nie strzelają, wprost na stanowiska Lewisów i Enfieldów. W efekcie ginie kilku Kanadyjczyków, a natarcie Niemców załamuje się przy stracie kilkudziesięciu zabitych. Wygląda to maksymalnie badziewnie(masakra żołnierzy wyłącznie jednej ze stron...) i tanio, że tylko z litości obejrzałem do końca.
I wreszcie - na końcu mamy patos: dzielny Dunne ratuje Davida Manna(Joe Dinicol), niosąc go na krzyżu do własnych pozycji, podczas obserwacji go przez żołnierzy niemieckich i kanadyjskich.
Ogólnie rzecz biorąc - zapowiadało się fajnie, było nawet interesująco. Ale potem Gross zniszczył wszystko. Jestem potwornie zawiedziony, że po raz kolejny zmarnowano dobry temat na porażającego gniota. Zrobiono romans wojenny, mimo, że reżyserzy powinni wbić sobie do głów, że romans i wojna nie idą w parze, i robi się albo jedno, albo drugie. Można zrobić porządne kino wojenne z miłością - jeśli to jest w umiarze - vide ''Ślicznotka z Memphis''. Ale nie można zrobić romansu z filmu wojennego. Ocena: 2/10.
Ogląda ktoś filmy Hitchkoka? Ja oglądałem niedawno "Ptaki" i jestem pod wrażeniem. Niby nic takiego szczególnego a fajny, budujący napięcie film.
A ja właśnie obejrzałem dopiero co "Pulp Fiction" Tarantino. To jest po prostu arcydzieło, majstersztyk, dzieło geniuszu :D
Opisu filmu nie będę dawał, bo można go znaleźć wszędzie. Ogólnie mówiąc, jest to coś w konwencji "seks, przemoc, przekleństwa, krew, flaki, bijatyki, strzelaniny, więcej seksu, więcej przemocy, więcej przekleństw" :D Naprawdę robi wrażenie, a końcowa scena.. eh, jak oni wychodzą z tego baru, to takie wzruszające. Soundtrack też świetny, Tarantino naprawdę ma gust. Mnóstwo aluzji, odniesień, przesłań, kultowych scen i tekstów... Przez pierwsze 2h film to tylko bezmyślna rzeźnia... A potem zaczyna się wszystko przeplatać :D Podsumowując, wirtuozeria reżyserska. Nie obejrzeć tego to jak ślubować celibat i abstynencję do końca życia - człowiek będzie wybrakowany :D
Pulp Fiction... No taaak. Dobry film. Kino specyficzne. I faktycznie tak jak mówisz, z początku film wydaje się głupią rzeźnią. Dopiero pod koniec nabiera sensu. A to dlatego, że koniec tak na prawdę jest początkiem, nie? :) Tarantino na swój, oryginalny sposób prowadzi narrację. Polecam obejrzeć Bękartów Wojny, jeśli jeszcze nie widziałeś (rewelacyjny Christoph Waltz). Tarantino bawi się kinem, miesza różne konwencje, wyłamuje się ze schematów. Jego filmy nic sensownego nie przekazują, nie niosą ze sobą żadnego głębokiego przesłania. Zioną często bezmyślną brutalnością. Jednak nie znaczy to, że są proste i masowe. Są świetne same w sobie, bo to po prostu Tarantino :).
Do Hitchkoka od dłuższego czasu się przymierzam. Doskonale wiem, że to mistrz suspensu, ale jakoś nie miałem okazji oglądać żadnego jego dzieła tak na poważnie, w całości.
EDIT: O, właśnie. Mam oryginalne Bękarty na dvd. Chyba sobie dzisiaj wieczorkiem obejrzę :D
EQUILIBRIUM
Fabuły nie będę zdradzał, nie będę nawet zarysowywał świata przedstawionego. Nie jest to jakoś naciągane, powiedziałbym nawet że realistyczne. Ale nie chcę spojlić.
Co prawda rzucają się w oczy nieliczne błędy, niedoróbki, bezsensy... Ale film wart jest obejrzenia. Akcja, thriller, s.f. - takie mniej więcej klimaty. Dużo zwrotów akcji, niestety niektóre rzeczy przewidywalne niczym fabuła Avatara... ale warto. Naprawdę świetna rzecz, znakomicie się ogląda, emocjonujące (rotfl, to słowo wybitnie pasuje)... Słowem, must-see dla tych którzy nie widzieli :P
Ciało - polski film. Kompletnie zagmatwany. Jak ktoś się nie pogubi w fabule to gratulacje. Akcja czasem bezsensownie zagmatwana, ale fajnie się ogląda. Czasem można się pośmiać z zakonnic lub z babci szpiega. Niezapomniane sceny z "bąbelkiem", "Kubusiem Puchatkiem", itp.
Mimo tych niedociągnięć - polecam. Moja ocena: 7/10.